Południowa Afryka


Kiedy byłem asystentem na Wydziale Architektury Wrocławskiej miałem szansę poznać profesora Zakrzewskiego, który odwiedził naszą katedrę projektowania przemysłowego i usługowego. Po kilku spotkaniach profesor zaproponował mi możliwość pracy w jego zespole na Uniwersytecie w Durban. Nigdy to tego nie doszło, bo gwałtowne zmiany w obrębie Południowej Afryki oraz obalenie rządów białej mniejszości, wywołały liczne zamieszki. Reszty jest się łatwo domyśleć. Do kontraktu nigdy nie doszło, ale oczywiście pozostała ciekawość jak ten kraj naprawdę wygląda. Kilka razy planowaliśmy wyprawę do Południowej Afryki, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Kiedy w końcu zapadła decyzja „jedziemy” - ciekawości i emocjom nie było końca.

Lot do Cape Town z Toronto miał przesiadkę i jednodniową przerwę w Istambule (Turcja). Kiedy dowiedziałem się, że do Aftyki lecimy liniami tureckimi, miałem chwilę zawahania. Ku naszemu absolutnemu zaskoczeniu, okazało się, że Tureckie Linie Lotnicze są obecnie w Europie uznane za najlepszą linię lotniczą. Serwis był doskonały, jedzenie bardzo dobre, samolot bardzo wygodny – brawo! Szczerze mówiąc kiedy nadszedł czas powrotu tymi samymi liniami lotniczymi, wszyscy byli kompletnie zrelaksowani i oczekiwaliśmy tak samo dobrej obsługi (która była na tak samym dobrym poziomie).

Nigdy wcześniej nie byłem w Instambule. Wiem, że w czasach PRL, było to miejsce uczęszczane przez liczne polskie wyprawy „po złote runo” (czytaj kożuszki i złote łańcuszki). Szczerze, takie miałem trochę nastawienie, ale… było zupełnie inaczej. Piękne miasto, bardzo ciekawie położone na wzgórzach z pięknymi widokami na przesmyk Bosfor. Historia i nowoczesność przeplatają się na każdym miejscu. Zabytki z czasów Bizancjum oraz nowoczesne rozwiązania architektoniczne. Ludzie bardzo przyjaźni, bardzo łatwo podchwytujący polski język. Wspaniałe jedzenia i ogólnie miasto podobne do innych metropolii w Europe. W wielu miejscach atmosfera ulic przypominała Barcelonę. Jedno jest dla mnie pewne po tym bardzo krótkim pobycie. Trzeba wrócić i spędzić kilka tygodni w tym bardzo bogatym w historię kraju.

Ale wróćmy do celu wyprawy - Południowej Afryki i Cape Town. Jest to niezwykle pięknie położone miasto na samym południu Afryki. Wspaniały klimat, przepiękne wzgórza, ocean, liczne winnice wokół miasta, wspaniała skala architektury, która nie przytłacza. Uśmiechnięci ludzie (w różnych kolorach) – wszystko wygląda „cacy” i ogólnie tak jest. Natomiast Cape Town od trzech lat przeżywa nieprawdopodobny kryzys. Kompletny brak opadów deszczy z czego wynika brak wody. W mieście panują nieprawdopodobne ograniczenia i wszędzie nawołuje się to racjonowania wody. Ujęcia i zbiorniki wody są chronione przez wojsko na wypadek drastycznej sytuacji. Jak pomyślimy o tym ile w Kanadzie mamy tego bogactwa (wody), którego nawet specjalnie nie szanujemy – to przychodzi głęboka refleksja. Zresztą cała dalsza podróż po Afryce potwierdziła jeden fakt. Woda na tym kontynencie jest w ogromnym deficycie i często jest droższa niż ropa czy benzyna.

Skala Cape Town (Kapsztadu) jest bardzo „ludzka” My zatrzymaliśmy się w jednym z hoteli w samym centrum miasta. W chwili obecnej jedną z głównych atrakcji miasta jest „Victoria and Alfred Waterfront”. Kiedyś był to stary port z wieloma starymi i zniszczonymi budynkami. Teraz jest ten rejon kompletnie przebudowany i znajduje się tu centrum handlowe, setki restauracji, sceny na których występują artyści oraz wiele innych atrakcji. Przelewa się tu tłum turystów, ale również wielu „lokalnych” ludzi tworząc jedną „happy family” - jak z piosenki Paul McCartney i Stevie Wonder (Ebony & Ivory). Do tego miejsca zawieziono nas autobusem. Bardzo szybko okazało się, że to bardzo atrakcyjne miejsce jest tylko 20 minut pieszo z naszego hotelu. W ciągu 4 dni, które spędziliśmy w tym mieście wielokrotnie odbywaliśmy spacer do portu o różnych porach dnia i nocy i nigdy nie czuliśmy się zagrożeni. Liczni ochotnicy czuwali nad bezpieczeństwem turystów. Czasami dyskretnie prosząc o mały napiwek, ale to było robione w bardzo miły sposób. W tym miejscu („Victoria and Alfred Waterfront”) mieliśmy przyjemność przywitać Nowy Rok obserwując bardzo ciekawe „fireworks”, ale to co nas urzekło to co nastąpiło po ich zakończeniu. Grupki lokalnej (czarnej) ludności zaczęły śpiewać piosenki „a capella” czyli na głosy bez podkładu muzycznego. To było wręcz niesamowite. Zgranie głosów, wyczucie rytmu, radość bycia razem! Nie mogliśmy się nacieszyć takim spontanicznym występem. Kiedy dałem $20 US grupce młodzieży na taksówkę na powrót do domu – ich radość była niesamowita (śpiewy i podrygi radości) a my osobiście poczuliśmy się jak na prywatnym koncercie Stevie Wondera.

Jeną ze wspaniałych atrakcji tego miast jest górująca nad nim Góra Stołowa (Table Mountain), na którą można dostać się za pomocą kolejki linowej. Jest to tak wielka atrakcje, że czas oczekiwania na wjazd czy na zjazd liczy się w godzinach. Ale… warto poczekać. Widoki, atmosfera, przyroda i niesamowity zachód słońca – były niezapomniane. Cape Town jest zdecydowanie bardzo ciekawym miastem ale okolice są również warte zobaczenia. Ten kraj jest bogaty we wszystkie możliwe surowce i minerały, ale jednym z ogromnych bogactw jest wino! Doskonały klimat pozwala dojrzewać najbardziej zbalansowanym winogronom na Świecie. Winnice są wszędzie a wina są boskie (i bardzo tanie). Odwiedziliśmy rejon Stellenbosch słynny z doskonałego czerwonego wina gdzie mieliśmy szansę na jego degustację. Zastanawiałem się tylko, kto jest w stanie wypić te ilości produkowanego wina? Nie widziałem ani jednego pijanego na ulicy – a mało kto wylewał za kołnierz. Ponowne skojarzenie z PRL – kiedy wszyscy byli porażeni chorobą „J23” (czyli jabolem) z bardzo nielicznych na terenie Polski wytwórni napojów wyskokowych. Aż strach pomyśleć co by się działo w Polsce gdyby było ich tyle co w Południowej Afryce.

Historia tego kraju nie jest zbyt długa, ale za to niestety jest dość krwawa. Teren ten tak naprawdę nie był zasiedlony przez czarnych mieszkańców przez bardzo długi czas. Byli tu owszem Buszmeni, ale ten rodzaj ludzi nie budował miast, nie uprawił roli i zasadniczo przemieszczał się tak jak stada zwierząt na które oni polowali. Dopiero pożniej pojawili się tu migrujący z północy „czarni” mieszkańcy z plemion Bantu. Odkrycie tego rejonu przypisuje się Portugalczykom – Bartolomeo Dias w 1488 i Vasco da Gama w 1497. Od 16-go wieku w tym rejonie mieszkali głównie Holendrzy, którzy nadali charakter okolicom i pośredniczyli w handlu pomiędzy Indiami a Europą. Od 18-go wieku Brytyjczycy zainteresowali się tymi terenami i w praktyce przez następne stulecia trwała tu walka pomiędzy potomkami holendrów (afrykanerami) a armią brytyjską bestialsko tłumiącą wszelki opór. To Brytyjczycy wymyślili tu pierwsze obozy koncentracyjne, w których zginęło dziesiątki tysięcy kobiet i dzieci uwięzionych, kiedy ich mężowie próbowali walczyć broniąc „swojego” kraju. Kiedy w końcu „afrykanerzy” wycofali się na północny wschód, oddali oni południe Brytyjczykom. Okazało się, że nieurodzajne tereny na które wycofali się potomkowie holendrów posiadały nieprzebrane złoża diamentów i złota. I zabawa zaczęła się na nowo. Obecnie są to tereny Johanessburga.

W historii tego kraju wszędzie widać wpływy holendrów ale również i Niemców. Sposób budowania, styl architektury, sposób projektowania małych miasteczek – ma wyraźne wpływy tych dwóch nacji. Chociażby też poprzez doskonałe piwo (wyraźny wpływ Niemców). Kraj ten dzięki niesamowitemu bogactwu surowców oraz mądrej gospodarce „białych” mieszkańców był przez wiele lat rajem dla ludzi wykształconych i gotowych do pracy. Kiedyś był to kraj oparty na prawie i fachowości. Dziś po zmianie ekipy rządzącej, oparty jest na korupcji i układach. Zmiany miały poprawić sytuację „czarnych” mieszkańców tego kraju, ale z tego co widać gołym okiem, ciągle ogromne rzesze mieszkają w „Townships” czyli gettach otaczających centra miast. Są to ciągnące się kilometrami budy zbite z desek, blachy falistej i papy o powierzchni 10-20 metrów kwadratowych, w których mieszkają ogromne rodziny bez perspektyw na przyszłość. Policja czy służby ratunkowe nawet nie próbują interweniować bo to mogłoby się spotkać z „negatywną” reakcją mieszkańców. Prąd i woda są „pożyczane” od miasta bez pytania o zgodę. Warunki życia w takich osiedlach są też bardzo trudne dla ich mieszkańców. Nawet jak próbują się wyrwać z tego zaklętego koła to nie jest to proste. 

Podczas jednego wieczoru będąc w restauracji w Cape Town wdałem się w rozmowę z jednym z kelnerów. Niezwykle skromny i miły chłopak o imieniu Yanga. Mieszka on wraz z matką w jednym z Township i od 5 lat pracuje jako kelner, próbując odłożyć $1,000 by być w stanie poprosić o rękę „dziewczynę jego marzeń”. Te pieniądze są sumą jaką musi on zapłacić rodzicom dziewczyny w zamian za zgodę na ich związek. Kiedyś zwyczajowo były to krowy. Dziś „cash is the king” Osobiście jego historia poruszyła nas do tego stopnia, że wraz z Agnieszką postanowiliśmy mu pomóc. Yanga przesłał nam zdjęcia z jego mamą, dziewczyną oraz z „Township” oraz obiecał przysłać zdjęcia z wesela, które ma się odbyć za jakieś dwa miesiące.

Zimny Atlantyk oraz gorący Ocena Indyjski. Te dwa różne prądy ścierają się na samym czubku Afryki. Wynikiem są bardzo mocne prądy, które były przyczyną wielu katastrof statków próbujących dostać się do Indii lub wrócić do Europy. Plaże po stronie zachodniej (od strony Atlantyku) są rzadko uczęszczane – bo zimna woda nie tylko nie zachęca do pływania, ale również dzięki dużej ilości fok i ryb jest ulubionym miejscem dla dość agresywnych rekinów „Great White Sharks”. Zimny prąd wodny powoduje również, że zachodnie wybrzeże jest głównie pustynne i mało przyjazne. Odwrotnie jest od strony Oceanu Indyjskiego. Ciepła woda, pełne plaże oraz bardziej umiarkowany klimat. Jedną z dwóch atrakcji, wartych zobaczenia w tym rejonie to „Cape of Good Hope” czyli Przylądek Dobrej Nadziei. Opisywany przez podróżników fragment tego kontynentu, który jest i był granicą pomiędzy dobrą i złą pogodą. Miejscem wypatrywanym przez żeglaży w nadziei na odnalezienie drogi do Indii. Druga atrakcja to ogromna kolonia malutkich pingwinów, która jest dosłownie zlokalizowana w obrębie miasta Simon’s Town. Jakimś cudem tysiące tych zabawnych stworzeń żyje tu od dziesiątków (może setek) lat zupełnie ignorując tłumy oglądających je turystów (którzy wyglądają z dystansu jak inna kolonia pingwinów tylko większych).

Kiedy po czterech dniach pobytu w Cape Town ruszylismy w kierunku Namibii nawet nie uświadamialiśmy sobie jakie odległości oczekują nas do pokonania. W miarę przesuwania się na północ krajobraz szybko zmienił się w półpustynny. Godzinami patrzyliśmy na przesuwający się bardzo podobny krajobraz, gdzie od czasu do czasu mijaliśmy stację benzynową oraz miasteczka z kilkoma małymi domami. Zastanawialiśmy się, kto ma tyle odwagi by mieszkać w takim miejscu? I po co? Widocznie jest w tym jakaś poezja (z tym, że ja jej nie rozumiem). Jedno jest pewne. Podróż takim środkiem lokomocji na pewno uświadomiła ogrom i charakter tego kontynentu. Widzieliśmy w końcu tylko mały skrawek, pomimo, że w czasie naszej całej wyprawy przemierzyliśmy prawie 3,600 km (South Africa, Namibia, Botswana i Zimbabwe). Jest to moim zdaniem zupełnie inny rodzaj wypraw niż te po Europie, gdzie zabytki są wszędzie. W Afryce jest inaczej, o czym można przeczytać w dalszych odcinkach.


Tekst:            Maciek Czaplinski

Zdjęcia:         Maciek i Agnieszka

.

VICTORI & ALBERT PORT
WINNERY IN STELLENBOSH

Web4Realty

Real Estate Websites by Web4Realty

https://web4realty.com/